środa, 21 kwietnia 2010

A było to tak:

wczesnym rankiem wyszedłem na mój zwyczajowy patrol lasu. Jak to mówią - pańskie oko, konia tuczy, sprawdzam więc co dzień, czy sosny równo rosną, czy dziki nazbyt się nie obżerają i czy mech dobrał akuratną zieleń na tę porę roku. Idę sobie, idę, tu przystanę, tam kwiatka powącham...



...aż tu nagle... z trawy wyłania się dziwny stwór. Niby oczy, uszy, łapy dwie, ale jednak jakiś dziwny...


...a po chwili drugi!


Hmm, dawno nie widziałem żubra, ale żeby aż tak się zmienił?!
Kłaniać się, czy uciekać? Kłaniać się, czy uciekać? I tak by mnie dopadł ten duży z wytrzeszczem. Jednak zostałem.
- Witajta przybysze! - rzekłem z lekka speszony. A oni nic. Ino lustrują mnie tym swoim dziwacznym spojrzeniem. Myśle se, ten duży to pewno ich wódz, więc pytam:
- Kim żeście są i skądżeście przyszły pany?
A duży na to:
- Toooooootoooooooroooooo
- ... - ja na to.
A on znowu charczy swoje "Tooooootoooooroooo".


Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem ten dialekt, ale duży chciał chyba powiedzieć: nie bój się nas poczciwy gajowy, przybyliśmy w pokojowych zamiarach. Zaprosiłem ich więc na likier klonowy do gajówki....
...a co było dalej dowiecie się wkrótce.

Tymczasem, borem, lasem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz